Tukanów nie udało się zobaczyć w lesie, ale pomogło Belize Zoo. Nie jestem fanem ogrodów zoologicznych, ale tutejsza instytucja jest raczej przytuliskiem dla porzuconych i osieroconych dzikich zwierząt, niż zwykłym zoo. Za prywatne datki (ktoś nawet podarował zoo swój letni dom w Belize) udaje się prowadzącym ten przybytek dokupywać sąsiednie grunty, by dać więcej swobody podopiecznym i szkolić młode zwierzęta w trudnej sztuce samodzielnego przetrwania w warunkach naturalnych. Inna sprawa, że pewnie łatwo np. młodym ptakom drapieżnym przyzwyczaić się do otrzymywania pokarmu od opiekunów i niekoniecznie chcą się one uczyć polowania… Tak na pewno jest z kilkoma jaguarami, które tu mieszkają i zapewne pozostaną w Belize Zoo do końca życia. Oprócz nich smutno wyglądały też – być może świadome bycia gatunkiem zagrożonym – harpie wielkie (największe, blisko 10-kilowe orły) oraz wspomniane już, skonfiskowane zapewne z prywatnych kolekcji tukany:
Niedaleko zoo znajduje się inny przybytek, tym razem penitencjarny. Jedyne w Belize więzienie słynie z przywięziennego sklepiku, gdzie sprzedawane jest wykonane przez skazanych rękodzieło. Czegóż tu nie ma, najbardziej podobały nam się kiczowate obrazy o tematyce – a jakże – religijnej, ale jednak ze względu na bardziej dogodny format zdecydowaliśmy wspomóc resocjalizację zakupem drewnianego pancernika :)
Po drodze do Belize City brak już było kolejnych atrakcji, poza wypożyczalnią samochodów, gdzie zdaliśmy swoje auto, a następnie pozwoliliśmy się zawieźć na przystań. Wjeżdżając do, a potem jadąc przez miasto zupełnie nie żałowałem, że stanowi ono tylko punkt tranzytowy w drodze na wyspę Caye Caulker. Z tym większą przyjemnością oglądaliśmy więc z pokładu zacumowanego statku takie obrazki:
A więc na Karaiby!