48 godzin zajęło nam dotarcie do Belize, z drobnymi problemami na lotnisku w Amsterdamie, gdzie okazało się, że w mądrości swej nie sprawdziłem uprzednio przepisów wizowych obowiązujących w Kanadzie. Jakoś byłem przekonany, że skoro wizy już zniesione, to nic więcej nie trzeba robić, a tu się okazało, że powinniśmy byli zarejestrować się w systemie elektronicznym, z wyprzedzeniem dając znać rządowi kanadyjskiemu, że zamierzamy przekroczyć granicę, choćby tylko na chwilę. Ostatecznie udało się wszystko załatwić w kwadrans za pomocą internetu w komórce i karty kredytowej, ale po co te nerwy, myślę sobie. Trzeba dokładniej czytać to co napisane jest drobną czcionką w potwierdzeniu rezerwacji lotniczej…
Trzeba też czytać maile od wypożyczalni samochodów i nie zakładać, że każdy Jeep ma napęd 4×4. Dodatkową godzinę spędziliśmy już na lotnisku w Belize City czekając na podstawienie „prawdziwego” jeepa. A potem już niecałe dwie godziny jazdy do San Ignacio w zachodnim Belize. Po drodze zrobiliśmy sobie przystanek relaksująco-spożywczy w Belmopan (20-tysięczna stolica 350-tysięcznego kraju) – już ta próbka przekonała nas, że tym razem rubryka kulinarna nie będzie najpoczytniejszą częścią opisu wyjazdu :)
Samo San Ignacio jest 30-tysięcznym miasteczkiem, lokalnym centrum komercyjnym i turystycznym z hotelami, hostelami, restauracjami, tour operatorami i cosobotnim targiem. Traf (?) chciał, że akurat sobota to nasz pierwszy pełny dzień na miejscu, więc wykorzystaliśmy tę okazję jak tylko się dało, chodząc przez dwie godziny po mieście i próbując to tego, to owego. I o ile podstawowe dania lokalnej kuchni obracają się wokół wszechobecnych jajek, ryżu, fasoli, kurczaka i kukurydzy, to dostępność i różnorodność owoców i warzyw jest niesamowita. Jedynie jabłka są amerykańskie, a czosnek jest chiński.
Chińskie są też niektóre sklepy, bo pierwsi Chińczycy pojawili się w Brytyjskim Hondurasie w XIX wieku, kolejni na początku XX wieku, a ostatnia fala przybyła dwadzieścia lat temu, wraz z wprowadzeniem programu „obywatelstwo za inwestycje”. Ale bardziej od Chińczyków widoczni są Menonici, przybywający tu z kolei z różnych stron, między innymi jest też frakcja, która w swej historii po emigracji z Holandii „zaliczyła” już Żuławy, tereny obecnej Ukrainy i Amerykę Północną. Dość dziwaczny był widok ubranych w ciemne ogrodniczki i kapelusze białych panów już na lotnisku, ale dopiero gdy wybraliśmy się do pobliskiej mennonickiej miejscowości Spanish Lookout i zobaczyliśmy w lodziarnio-kawiarni długą kolejkę mówiących czymś w rodzaju niemieckiego starszych pań w długich własnoręcznie chyba uszytych sukniach i czepkach, to kopary nam opadły. I do tego te pierogi, nie wiadomo, czy ze wschodniej Europy, czy z Ameryki:
My jednak zamiast pierogów wolimy czekoladę, zwłaszcza że samemu można ją sobie rozkruszyć i utrzeć, zamieniając uprażone wcześniej ziarna w oleistą substancję, którą potem zamieniamy dodając ziele angielskie, cynamon, miód i wrzątek, a dla chętnych także ostrą paprykę, w pyszny napój. Smacznego!