W niedzielę mieliśmy przemieścić się bardziej na południe do Koyasan. Niby tylko kilkadziesiąt kilometrów w linii prostej, ale mieliśmy jechać najpierw jednym pociągiem, potem drugim, potem kolejką linową (!) i na koniec autobusem. Ten egzotyczny plan uległ jednak zmianom, bo część linii kolejowej była wyłączona z użycia i na stacji przesiadkowej od razu karnie zagoniono nas do zastępczych autobusów, nie pozostawiając ani chwili do namysłu i improwizacji. Po niecałych dwóch godzinach jazdy po serpentynach dojechaliśmy – pod koniec już w korkach, bo to przecież niedziela, więc Japończycy zwiedzają – do Koyasan. To stosunkowo nieduża miejscowość (wg Wikipedii mieszka tu ok. 3000 osób), jednak bardzo istotna dla buddyzmu, zwłaszcza jednej z odmian – japońskiego buddyzmu ezoterycznego Shingon. Jest też wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO. To tutaj na początku IX wieku osiedlił się po powrocie z Chin Kōbō Daishi (w tłumaczeniu „wielki mistrz rozpowszchniający nauki buddyjskie”) i tu zaczął głosić nauki. Tu jest pochowany (alternatywnie uważa się, że siedzi zamknięty w grobie i wciąż medytuje), podobnie jak 200 tysięcy innych osób, na cmentarzu Okuno-in położonym wśród kilkusetletnich cedrów, które wraz ze świecącymi się w nocy lampionami tworzą niesamowitą scenerię. Są tu też nowożytne groby, bo chętnych nie brakuje do pochówku w tak znamienitym miejscu, pomimo zapewne niemałych kosztów – przeciętny pogrzeb kosztuje w Japonii ponoć jakieś 30 tysięcy dolarów, a co dopiero tutaj. I okazuje się, że mają Japończycy fantazję, bo widzieliśmy nagrobki w kształcie filiżanki kawy z logo lokalnego jej producenta, i rakiety. Jak się domyślam, chodzi o groby założycieli firm kojarzących się z tymi przedmiotami. Nauki Kobo Daishi już od samego początku musiały zyskać sporo sympatyków, skoro liczba świątyń rosła i w pewnym momencie osiągnęła ponad 1800! Obecnie jest jest ich „tylko” 117, a i tak ma się wrażenie, że wszystkie budynki poza ścisłym centrum to świątynie. Większość budynków jest względnie nowych (z XIX wieku), ale elementy wystroju, posągi Buddy często znacznie starsze. Zauważyliśmy przy okazji po raz kolejny, że częściej wdzięcznym celem fotografów są nie budynki, ale liście:
Wracając do samego Koyasan, oprócz samego położenia i zabytków dodatkową atrakcją jest możliwość spędzenia nocy w jednej z kilkudziesięciu świątyń, które takie usługi oferują. I my z takiej możliwości skorzystaliśmy. Nasz „hotel” Ekoin położony był tuż przy największym kompleksie świątyń, dostaliśmy przyjemny pokój, oczywiście w stylu japońskim, tj. bez łóżek, bo na noc rozkłada się materace, a posiłki przynoszone są do pokojów o z góry określonych godzinach. I tu akurat żywią w stylistyce w pełni wegańskiej, co przyjęliśmy za korzystną odmianę. Widoku na dziedziniec co prawda nie mieliśmy, ale tak to właśnie wyglądało:
Wbrew naszym obawom o akustykę (ściany były z drewna i papieru) spało się bardzo dobrze i nawet udało się wstać przed szóstą następnego dnia, żeby poprzyglądać się porannym modłom. Nie było to nic spektakularnego, może pół godziny odmawiania mantr przez kilku mnichów plus powitalna rozmowa szefa świątyni, ale dzięki wczesnej pobudce i śniadaniu (7 rano!) mieliśmy jeszcze czas na krótki spacer, by w bardziej kameralnych warunkach przyjrzeć się jeszcze raz świątyniom. A poniedziałkowy poranek w Koyasan wyglądał zupełnie inaczej niż poprzedni dzień. Zniknęły korki, autobusy, ludzie. Wszyscy wrócili do codziennych zajęć. My też mielismy tego dnia skomplikowany program: najpierw autobus miejski, potem znów autobus zastępczy zamiast niekursującego pociągu, przesiadka na osobowy do Osaki, gdzie byliśmy akurat w porze lunchu (to nie przypadek!), potem dla odmiany shinkansen do Nagoi, gdzie po 20 minutach łapiemy ekspres i już o 16 meldujemy się w Nagiso. Jeszcze tylko 10 minut taksówka i jesteśmy w miejscu docelowym – Tsumago. To mała wioska – żywy skansen w środkowej części Honshu. Dawniej byłą jednym z ponad 60 przystanków na używanej przez kurierów trasie łączącej Tokio (wtedy Edo) z Kioto, obecnie odrestaurowana, ładne drewniane domy mieszczą sklepy z rzemiosłem i knajpki. Dzięki rygorystycznym zasadom ochrony wizualnej nie ma tu wszechobecnej w Azji słupów i plątaniny przewodów, więc często kręci się w tej scenerii fimy historyczne. I faktycznie, chodząc wieczorem po głównej ulicy bez żadnych szyldów i reklam, mijając domy przyozdobione suszącymi się kaki, można się poczuć jak kilkaset lat wcześniej. Tym bardziej, gdy wejdzie się prosto z ulicy na próbę japońskich bębniarzy, co akurat nam się zdarzyło.
Także i tu mamy nocleg „w stylu japońskim” – jedna z gospodyń wynajmuje 4 pokoje i gotuje posiłki dla ośmiu osób. Pokoik tym tazem mamy mały, po rozłożeniu materacy już prawie nie ma miejsca na plecaki. Łazienka jest wspólna, a wanna wypełniona wodą czeka na pierwszych chętnych. Bo tak to wygląda w japońskich domach: najpierw trzeba się wypucować pod prysznicem (absurdalny dla Europejczyka jest widok słuchawki od prysznica poza obrębem wanny), a potem ewentualnie już na czystego wejść do wypełnionej wodą wanny, ale w żadnym wypadku się w niej nie mydlić, bo woda musi starczyć dla wszystkich. Zasady starszeństwa obowiązujące w społeczeństwie mają też oczywiście zastosowanie w łazience. W Tsumago my na wszelki wypadek poprzestaliśmy na prysznicu. Następnego dnia po śniadaniu spakowaliśmy się i zdaliśmy w informacji turystycznej bagaże, a sami wyruszyliśmy w ośmiokilometrową drogę dawnym szlakiem pocztowym do kolejnej miejscowości na nim położonej. Spacer wiódł momentami starą kamienną drogą, która wspinała się na 800-metrową przełęcz. Mijaliśmy ładne krajobrazy oraz stojące co kilkaset metrów dzwonki odstraszające niedźwiedzie, które ponoć tu też się czasem zapuszczają. Mieliśmy ze sobąco prawda dzwonek przytroczony do plecaka, ale dla lepszego efektu od czasu do czasu robiliśmy dodatkowy hałas, choc misie pewnie położyły się już spać na zimę.
Samo Magome, do którego dotarliśmy po trzech godzinach, też składa się ze starych drewnianych domów, ale wszystko już bardziej ucywilizowane, więcej też turystów i infrastruktury. A na koniec, już prawie przy samym przystanku autobusowym ulokowała się mała kawierenka HillBilly Coffee, poważne miejsce, bo sami palą kawę, można więc było sie wzmocnić przed podróżą. Gdybyśmy byli Japończykami, to dodatkowo zrobiliśmy sobie parę zdjęć i wrzucili na Instragrama, jak tuż koło nas pewna para fotografująca się uparcie w poszukiwaniu tego jednego najlepszego ujęcia z papierowymi kubkami z logo kawiarni – oczywiście każde z osobna…
I to już koniec objazdu Japonii – teraz już tylko autobus, pociąg, shinkansen i za trzy godziny będziemy w Tokio!