Dzień szósty i zejście

Nasz piątkowy atak na szczyt zaczął się… w czwartek. Dość łatwe 4 godziny marszu w trakcie dnia, docieramy do obozu Barafu na 4600 metrów; trochę snu, obiad, znowu sen, pobudka o 22.30 i po pół godzinie odziani we wszystkie ciepłe ciuchy, jakie mieliśmy, ruszamy do góry.

Najlepsza z rad naszego przewodnika brzmiała „don’t think about the mountain”. I trzeba powiedzieć, ze to pomaga. Zamiast rozglądać się i stresować ile jeszcze jest do przejścia albo, ze ktoś inny idzie szybciej lub zaszedł dalej, trzeba po prostu stawiać krok za krokiem, w swoim tempie, zmagając się ze swoja słabością, a nie z czynnikiem zewnętrznym (górą). Jeśli wszystko idzie dobrze, to po jakichś siedmiu godzinach dociera się na krawędź krateru (Stella Point), a po kolejnej godzinie na Uhuru Peak, najwyższy punkt w Afryce (5895 m).

Kilimanjaro

h

grupa

Znużenie daje o sobie znać jeszcze podczas wchodzenia, ale potęguje się przy zejściu. Przy odrobinie wprawy można pokonać cala drogę w dół do obozu w 2-2.5 godziny po prostu zbiegając i ześlizgując się po zboczu pokrytym luźnymi skalami. Jeszcze tego samego dnia schodzimy kolejne 10 km do obozu Mweka, a następnego dnia przed południem opuszczamy Park Narodowy Kilimanjaro.

Podsumowując cala ta eskapadę, góra nie jest jakoś szczególnie trudna i w braku ciężkich objawów choroby wysokościowej jest dostępna dla przeciętnie wysportowanego człowieka. Boląca głowa jest najpowszechniejszym skutkiem przebywania na wysokości i trzeba było łyknąć parę pigułek przeciwbólowych. Na szczęście nie miałem problemów z oddychaniem, ani ze snem – dobrze, bo wszystko to osłabia organizm i utrudnia wejście na gore.

I jeszcze jedna refleksja na temat towarzyszącej nam ekipy przewodników, kucharzy i – zwłaszcza – tragarzy. Ci ludzie, ubrani byle jak (często w prezenty od poprzednich turystów), jedzący byle co i śpiący w byle jakich śpiworkach, potrafią zasuwać z wielokilogramowym obciążeniem tak szybko, ze wyprzedzają wszystkich białych. Za swoja ciężka prace otrzymują minimalne wynagrodzenie od organizatora i bazują raczej na napiwkach od klienta – w przypadku tragarzy średnio 40-50 dolarów za tygodniowa mordęgę, czyli tyle, co jeden dobry kij trekingowy… Budzi to moje mieszane uczucia, bo może mało, ale zawsze coś tam zarobią.

Po Kilimandżaro czas na prawdziwy odpoczynek. Jest słonecznie, ciepło, ludzie przyjaźni, a sklepy zaopatrzone w różne odmiany produktów lokalnych browarów. Czas dać się zrelaksować obolałemu ciału :)

3 thoughts on “Dzień szósty i zejście

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *

Możesz użyć następujących tagów oraz atrybutów HTML-a: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <strike> <strong>