Wreszcie mogę napisać o porządnej restauracji w Iranie! Nazywa się Gilac, mieści się w północnym Teheranie (gdzie dokładnie pewnie napiszemy osobno w komentarzu do tego posta) i serwuje kuchnie północnoirańską tj. z okolic Morza Kaspijskiego – dużo granatów, orzechów włoskich, czosnku.
Wystrój w zasadzie nie odbiega od europejskich odpowiedników takich restauracji (to znaczy 10 stolików, kilkanaście dań w karcie, dosyć elegancko ale nieformalnie, na ścianie artystyczne fotografie a na stolach nie ma obrusów tylko papierowe podkładki pod talerze). Obsługa sympatyczna, szczególnie energiczna i serdeczna pani (może właścicielka?). Oto co jedliśmy:
- mirza ghassemi – pasta z pieczonego na węglach drzewnych bakłażana, pomidorów, czosnku i jajka
- dokthar-e luce (czyli „rozpuszczona córka”) – pasta z bakłażana jw. z orzechami włoskimi, to danie najwyraźniej znane od Bałkanów aż po Iran bo kiedyś robiliśmy je na rumuńskiej wsi z kradzionych w polu bakłażanów)
- oliwki marynowane w soku z granatów i włoskich orzechów
- ciepły płaski chlebek posypywany sezamem, z zewnątrz chrupiący a w środku miękki
- vavishka – ragout z cielęciny z sokiem pomarańczowym i ziołami
- fesenjan – gotowany kurczak w dużej ilości gęstego słodko-kwaśnego sosu z granatów i mielonych orzechów włoskich, podawany z ryżem
- kebab z mięciutkiego mięsa marynowanego uprzednio w soku z granatów
- fasola duszona w sosie z koperkiem, czosnkiem i masłem, na to jajko sadzone
- na deser kachi – rzadki budyń z wody, maki, cukru, masła, szafranu i wody różanej, bardzo aromatyczny i o intensywnie żółtym od szafranu kolorze
- a do deseru herbata w małych szklaneczkach, podawana z patyczkiem z kryształkami cukru do mieszania i plasterkami suszonej limonki.
Wszystko to było pyszne i bardzo sympatyczne, w sam raz tak jak lubimy. Z miejsc w Polsce można porównać do warszawskiego Absyntu, o ile Absynt co wieczór zapełniałby się co do każdego stolika i był w sam raz gwarny. Ceny niestety też jak w Absyncie, no ale północny Teheran w ogóle cenowo nie odbiega raczej od Warszawy – co zresztą dla Irańczyków musi być dolegliwe, bo akurat pensje odbiegają tu od warszawskich i to nie plus.