Tak, to prawda, długo się nie odzywałem, możecie na to narzekać w komentarzach. Ale naprawdę nie miałem skąd. Ale o wszystkim po kolei. Jak już pisałem, głównym powodem przyjazdu tutaj była chęć zobaczenia na żywo mojego ulubionego zespołu i nabycie świeżo wydanej płyty :)
Pierwszy koncert był w Vancouver, nie zabawiłem tu długo i prawie że miasta nie zobaczyłem (będę miał jeszcze okazje w sobotę). Następnego dnia wyruszyliśmy w trasę z poznanym przygodnie przez internet kolega :) Mapa umieszczona zawczasu w menu po lewej stronie zapewne pomoże trochę śledzić naszą drogę.
Pierwszego dnia przeprawiliśmy się promem na Vancouver Island i dojechaliśmy aż do miejscowości Tofino na wybrzeżu Pacyfiku. Bardzo przyjemna jazda, zupełnie nie zamieszkana okolica. Prom też niczego sobie, cały czas można siedzieć na zewnątrz i podziwiać śliczne krajobrazy:
Samo Tofino to miejscowość na końcu drogi, w okolicy znajduje się West Coast National Park obejmujący lasy deszczowe (nieco to dziwne, jak na 50 równoleżnik, czyli de facto taki jak w Polsce…). Oprócz tego Tofino słynie z możliwości oglądania wielorybów i delfinów, które dość tłumnie tu przebywają. I z wysokich cen nieruchomości…
W sobotę z Tofino wróciliśmy na stały ląd, tym razem do Lund – dla odmiany innym promem (trzeba przyznać, że ten system z promami maja tutaj nadzwyczaj wygodny). Lund też jest położone na końcu drogi – tym razem chodzi o panamerykańską autostradę wiodąca tu aż z Chile. Lund (nazwa podobno wzięła się od pierwszych osadników przybyłych tu ze… Skandynawii) to osada… hippisów. Wystarczy sobie wyobrazić, że nasi rodzice pozostali w swoich strojach z 60-tych lat i nie golili się od tego czasu – tak to mniej więcej wygląda – plus oczywiście ich dzieci i dzieci ich dzieci.
Koncert niedzielny odbył się na Denman Island – z powrotem trzeba było przeprawić się na Vancouver Island i potem króciutkim promem na wspomniana wyspę Denman. Zamieszkałą, jak wynika z tego, co sprzedają tu w sklepach, głównie przez artystów i tego rodzaju bohemę. Ale spokojna i bardzo przyjemna.
Dla zainteresowanych dokładniejsze opisy koncertów zamieszczę w stosownym dziale po lewej stronie :)
Dziś jest poniedziałek i własnie dotarliśmy do Victorii, która jest stolica stanu British Columbia. Na pierwszy rzut oka to bardzo przyjemne miasto, podobno jednak zamieszkałe przez samych emerytów, przez co normalni kierowcy często przeklinają :) Niemniej jest tu bardzo ładnie, miasto leży na długim półwyspie, więc de facto z każdego miejsca jest dostęp do oceanu, a w dalszej perspektywie widać góry w amerykańskim stanie Washington.
To tyle na razie, prawdopodobnie ruszam jutro w szlak wzdłuż wybrzeża. Prawdopodobnie, bo jeszcze nie mam na 100% potwierdzonego transportu… Jeśli tak, to znowu nie będę odzywał się przez trzy dni – mam do przejścia jakieś 47 km szlakiem Juan de Fuca Marine Trail.
Jeszcze dziś, a jak nie to po powrocie ze szlaku, postaram się wrzucić jakieś zdjęcia, wiem że to wstyd, że dopiero teraz, ale we wszystkich tych hippisowskich dziurach nie natknąłem się na żaden internet…