Zachodnie Belize, gdzie jesteśmy, to w dawnych czasach obszar opanowany i zamieszkały przez cywilizację Majów, która nie wiadomo w sumie czemu zaczęła podupadać w VII-VIII wieku naszej ery, by ostatecznie upaść w wieku dziesiątym. Miasta Majów zarastały dżunglą i niektóre z nich odkryte na nowo zostały dopiero w XIX, a nawet XX wieku. Z odkopywaniem ruin niespecjalnie się tu spieszą, może to dobrze, bo odsłonięte fragmenty ulegają pod wpływem atmosfery szybkiemu zniszczeniu, nie mówiąc już o wpływie ludzi, którzy wszystkiego chcą dotknąć. Dlatego całe części piramid, te najbardziej zdobne i wartościowe, są usuwane i zastępowane gipsowymi (!) replikami – sprawdziłem na własne oczy, a właściwie dotykiem własnej ręki. Tak jest na przykład w Xunantunich, gdzie w sumie zamiast ruin większe wrażenie zrobiła na nas droga dojazdowa (prom przez rzekę napędzany siłą mięśni, ostatni raz coś takiego widzieliśmy na Węgrzech, pewnie na Cisie), a także fauna: wyjce (howler monkeys) – najgłośniejsze zwierzęta lądowe (mogą wyć z głośnością 128 decybeli i słychać je z 10 kilometrów!) i nieco oswojone iguany:

No ale to miała być tylko przystawka do zwiedzania Caracolu, największego miasta Majów położonego w dzisiejszych granicach Belize.
Zanim kontynuowaliśmy temat dawnych miast Majów, wybrałem sie na wycieczkę do jaskini, w której Majowie składali ofiary (nieskutecznie jak widać, skoro cywilizacja zanikła). Jaskinia ATM (Actun Tunichil Muknal) położona jest w mało dostępnym miejscu – po godzinie jazdy trzeba przepłynąć (!) przez rzekę, przejść ze dwa kilometry, pokonać kolejne dwie rzeki (już mniejsze, więc można po prostu przejść). Po dotarciu na miejsce trzeba zostawić wszystko, a ze soba wziąć tylko kask i czołówkę. I już można wchodzić do jaskini, a właściwie należałoby powiedzieć – wpłynąć, bo z jaskini wypływa rzeka. I potem jest już z górki, bo cali mokrzy brodzimy po kolana w wodzie, czasem tylko podpływając, kilkaset metrow wgłąb jaskini, przeciskając się nieraz przez dość wąskie szczeliny. W jednym miejscu tylko głowa mi wystawała nad wodę, resztę musiałem przecisnąć miedzy skałami pod wodą. W takich momentach właśnie zastanawiałem się jak te drogę pokonywali (bez latarek) Majowie, i skąd właściwie wiedzieli, że akurat tędy mają iść, by dotrzeć na koniec do ogromnej sali ze stalaktytami, stalagmitami, kolumnami i wszystkimi tymi formami, o których uczyliśmy się w szkole, a które widzialem właściwie na żywo jak sie tworzą (bo woda cały czas cieknie tu po ścianach z góry). A pokonywali ją ponoć tylko po to, by co dwadzieścia lat złożyć ofiarę w postaci człowieka – na to wskazują przynajmniej porozrzucane tu i ówdzie czaszki i piszczele, których widoku czytelnikom oszczędzę m.in. dlatego, że ze sobą miałem regulaminowo tylko kask i czołówkę :) Zastanawiam się tylko jak kawalkady speleologów-amatorów (powiedzmy dwadzieścia grup dziennie po 6-8 osób) wpłyną na stan jaskini odwiedzanej dawniej raz na dwadzieścia lat…

Taki widok jak powyżej żegnaliśmy następnego dnia wyjeżdżając do Caracolu, dwie i pół godziny drogi na południe od San Ignacio, po drogach dziurawych i gruntowych. Caracol był ponad tysiąc lat temu rozległym miastem zamieszkałym przez 150 tysięcy ludzi, czyli prawie połowę obecnej ludności Belize. Dziś to kilkanaście odkopanych i odsłoniętych budowli, z czego jedna ma 50 metrów wysokości i jest wciąż najwyższym budynkiem w kraju. Cały kompleks też jest najważniejszy w kraju, ale jednak odległość robi swoje: naliczyliśmy może 15 samochodów, czyli nie więcej niż 50 osób, mniej niż chętnych do czołgania się po mokrej jaskini:) Zdaje się, że do dziś nie wiadomo do końca jak duży obszar zajmowało miasto i co jakiś czas dokonywane są nowe odkrycia. Jest też ciekawostka dla fanów piłki. Tak jak w miastach Majów były specjalne miejsca do gry (z trybunami!), i teraz malutka wioska istniejąca pomiędzy kamiennymi gruzowiskami
ma swoje boisko piłkarskie. Tak niewiele się zmieniło przez 11 wieków…



Kolejne półtora dnia spędzamy odpoczywając w krajobrazie, którego nie spodziewałbym się zobaczyć w takim klimacie. Dżungla ustąpiła miejsca lasowi sosnowemu, drogi z gliniastych zrobiły się bardziej piaszczyste i od razu można się poczuć jak w Borach Tucholskich:) nie bez przyczyny ta okolica nazywa się Mountain Pine Ridge. Swojski klimat burzą tylko przelatujące raz za razem w parach papugi (tukana jedynie słyszeliśmy z oddali).
